Podziemna Odysseja Juna, Blacka, ze strachem
Nigdy!!! Nigdy nie pukaj mi w okno trzonkiem od szpadla, zwłaszcza o piątej rano w wakacje.
No – chyba, że wybieramy się do bunkra w „Jelenim Kącie”….
Tę wyprawę przygotowywaliśmy jak nigdy. Zwędziliśmy (pożyczyliśmy) z budowy dwa kaski, wypraliśmy panterki (no dobra- to były tylko mundurki harcerskie). Z magazynu Obrony Cywilnej, którym zarządzał mój ojciec, wypożyczyłem dwie maski p-gaz, czyli „słonie”, które bezskutecznie staraliśmy się upchać do niemieckich puszek (dla fasonu oczywiście). Udało się dopiero po zrezygnowaniu z pochłaniaczy

.
Jednak najważniejszy sprzęt stanowić miały dwa młotki murarskie by przebić się… do jakiegoś skarbu (może "Bursztynowej..." w końcu Dzikowo niedaleko) . Aha! – jeszcze światło - tu pojawił się zasadniczy problem, żaden z nas nie dysponował bowiem odpowiedniej mocy latarką (pożyczać nie chcieliśmy, aby się nie wydało, że coś kombinujemy). W tej materii Juno okazał się nieoceniony: spuścił z ojcowej „Fumy” – znaczy motocykla WFM litr „karasiny” (znaczy benzyny). Na dwóch patykach zamotał szmaty i mieliśmy już pochodnie. Zastanawialiśmy się, czy nie dodać naszej eskapadzie profesjonalizmu przez zastosowanie telefonów AP48. Jednak pomysł upadł. Obydwaj przecież mieliśmy zejść, a trzeciego nie chcieliśmy angażować z obawy przed dekonspiracją.
Obiekt, który zamierzaliśmy eksplorować, od wielu lat był legendą. Znajdował się na tyłach willi „Hirschwinkel”. Znaczy- po willi zostały tylko schody i rumowisko w którym trafiały się cudeńka w postaci chińskiej porcelany (np. potłuczona waza miała kształt łodzi z barwioną kobaltem głową chińskiego lewka "Fo". Wziąłem sobie tę główkę, resztę skorup zostawiłem). Było też mnóstwo kufli i kieliszków ( mniej, lub bardziej uszkodzonych) z których te, "bardziej całe" wykorzystywaliśmy później na organizowanych w pobliżu ogniskach. W spalonym gruzie było sporo militariów, w postaci: wkładkowych luf i ochraniaczy na lufę do „Lugera”. Znajdowaliśmy tam naboje szkolne, wkładkowe oraz sterty spalonych dokumentów. Trafiały się także odznaczenia niemieckie. Mnie udało się wykopać „kapustę Luftwaffe” i dwa zegarki nagrodowe oraz samoróbną blachę służby patrolowej HJ z nalutowanym oryginalnym emblematem. Nie wiem też skąd i po co znalazły się tam najprawdziwsze, łańcuchowe kajdany?
No dobra – ja tu gadam, a Juno coraz mocniej wali w okno. Jeszcze obudzi ojca i z wyprawy – nici.
Na miejsce maszerowaliśmy nadkładając drogi (przez pola które należało przy okazji zlustrować łażąc między ziemniaczanymi redlinami), ekwipunek ciążył i klekotał. Benzyna śmierdziała w nieszczelnej butelce po "Kwiecie Jabłoni"… Jeszcze pole przy "Meluni" - znaczy Zakładzie Melioracyjnym, tam było mnóstwo nabojów do Lebela, różnych domowych cacek ( np maleńkie zwierzątka, owoce z kolorowego szkła- końcówki od szpikulców do robienia koreczków) oraz srebrny wianuszek ślubny (patrz foto). Przeszliśmy wreszcie Kąpielisko z wodą herbacianej barwy, a potem hoop!!! po kamieniach przez Młynówkę.
No! Nareszcie znajome ruiny a za nimi dwa kwadratowe otwory ziejące niesamowitą pustką i przygodą. Zeszliśmy ze strachem i z Junem, nogi ugrzęzły w szlamie. Sprawnie odpakowaliśmy pochodnie, nasączyliśmy paliwem, podpaliliśmy . Zrobiło się jasno, lecz tylko po to, aby zdziwionym oczom

pokazać wnętrze starego szamba do którego wchodziły rury ściekowe naszej Willi

Szlag by trafił- jaka gó....wyprawa.
Nie wiem jak ja, ale Juno naprawdę idiotycznie wyglądał z durną miną w żółtym kasku…

Nigdy więcej nie wracaliśmy do tematu "bunkra" i nie rozpowiadaliśmy o nim. Zresztą odkrywki na starym śmietnisku willowym nad Młynówką i w lesie osłodziły nam gorycz prażki. Trafiliśmy srebrną dewizkę, złoty pierścionek z oczkiem, strzelbę tarczową z zamkiem Martini-Henry oraz mnóstwo różnych ciekawych "piedrółek" (w tym pękatą butlę po winie z odlaną nazwą: "Jakobiner"). Śmieciową ciekawostką była także najprawdziwsza foliowa reklamówka z epoki!!!
P.S. Kaski oddaliśmy cichaczem - tam, skąd je "pożyczyliśmy".
DODATEK „HISTORYCZNY”
W czasach po zawierusze napoleońskiej nastąpił okres podźwignięcia i rozkwitu Landsbergu (1850-1914). Liczba mieszkańców rosła, oni zaś bogacili się i mogli pozwalać sobie na urządzanie rozmaitych uroczystości, których animatorami były bractwa, organizacje oraz osoby prywatne. Imprezy odbywały się w malowniczym miejscu za północnym brzegiem kąpieliska miejskiego, zwanym „Schweinwinkel” (Świński Kąt- od spotykanych tam dawniej dzików). Z powodów estetycznych, klimatycznych, wobec rosnącej popularności miejsca- przemianowano je na „Hirschwinkel” (Jeleni Kąt). Pod koniec XIX wieku wybudowano tam w malowniczym zakolu Młynówki, piętrowy hotelik (z tzw. ”pruskiego muru”) z pawilonem restauracyjnym. Ze względu na walory krajobrazowe (i nie tylko), „Willa Hirschwinkel” stała się popularna w całych Prusach Wschodnich dlatego przebudowano ją gruntownie w latach 1913/14.
Czytając różne książki natykam się często na znajome fotografie tejże, przy okazji opisów „imprez wyjazdowych” organizowanych przez szkoły, bractwa oraz cechy. Potwierdzają to także znaleziska. Na przykład wspomniane zegarki nagrodowe dedykowane „Louisenschule Stallupoenen” (dziś Stołupiany w „Obwodzie Kaliningradzkim”). Musiało tu być naprawdę elegancko, miło, przyjemnie i komfortowo (kopiąc odkryliśmy wiele spalonych aparatów telefonicznych z wybierakiem tarczowym). Bractwo kurkowe miało tu swoje strzelnice opisywane już na forum. Pito i strzelano - często i dużo (ktoś nawet zgubił wspomniana wyżej strzelbę tarczową).
Znaleziska militarne wydają się potwierdzać, iż w czasie II Wojny szkolono tutaj młodych wojaków (pewnie HJ) oraz być może mieścił się jakiś sztab ze swoim archiwum. To bardzo prawdopodobne, ponieważ leżący w dolinie rzeczki budynek był dobrze osłonięty. Kto go spalił: czy Niemcy w odwrocie, czy Sowieci? Trudno dać jednoznaczną odpowiedź. Ja skłaniam się ku pierwszej możliwości, gdyż w pogorzelisku nie znaleźliśmy śladów ostrzału artyleryjskiego (leje, odłamki, niewybuchy), ani śladów po obronie (łuski, broń, hełmy…).
Jakieś dwadzieścia lat temu, zimą przyjechałem z żoną do Górowa na Sylwestra i urządziliśmy sobie z przyjaciółmi „tańczoną” imprezę na podwórzu Hirschwinkla. Tancbudę osłaniał niewysoki mur ze śniegu (który onego roku był w obfitości).
Śpiewaliśmy piliśmy, jedliśmy… o północy zagrałem na trąbce. To była pewnie ostatnia TAKA impreza w tym miejscu. Ale dobra tradycja została choć na chwilę wskrzeszona.
Zdjęcia:
1. Zagadka

dzisiaj odnalazłem w skrzyneczce...
2. Członkowie Bractwa Strzeleckiego Landsberg
3. Rzemieślnicy z Królewca na wycieczce
4-7. Willa po przebudowie 1913/1914
8-9. Przed przebudową (Na placyku miedzy schodami a rzeczką odbył się ów Cudowny Sylewster)
10. Srebrny wianuszek narzeczonej